poniedziałek, 5 października 2009

Sonic Youth: The Eternal

Sonic Youth, ho, ho, ho. Twórcy jednej z najlepszych – jeśli nie najlepszej, nie wiem co na to Stone Roses – płyt lat osiemdziesiątych. Od lat osiemdziesiątych grają dosyć podobnie, a jeszcze nie zjedli własnego ogona. Autorzy szesnastu płyt studyjnych i ponad dwudziestu singli. Inspiracja każdego młodego zespołu gitarowego. Jeden z niewielu zespołów, którego płyta dostała od Pitchforka 0.0, a już na pewno jedyny, który dostał za dwie różne płyty 0.0 (NYC Ghosts & Flowers) i 10.0 (wiadomo, Daydream Nation). I tak dalej, i tak dalej – można by długo, ale po co? Wszyscy to wiemy.

Jest taki słynny obrazek, a na nim napisy: „Fuck the guitars. It was 1978 and guitar boy bands had been the norm for over 25 years. They still are. I was sick of the sameness (...)”. Jeśli miałbym szukać riposty, byłaby to właśnie twórczość Sonic Youth – prawie trzydziestoletnia zabawa gitarami, która nie schodzi poniżej poziomu, a często ten poziom przekracza parokrotnie. Jestem pełen podziwu, że im się chce, że mają pomysł, no i dlatego, że udowadniają, że średnia wieku w zespole jest kompletnie nieważna. Dają radę, czy tego chcesz, czy nie.

Ale pojawia się problem: ja już przed przesłuchaniem czuję się, jakbym był po. Bo chociaż melodie są oryginalne i świeże (tak sobie właśnie myślę słuchając Walkin Blue), a gitarowy jazgot ciągle bardzo mocno daje radę, to jednak czegoś brakuje. Nie, nie to, że Sonic Youth popełniają autoplagiat, bo nie popełniają. Nie przekonuje mnie też argument „najlepsze lata mają już za sobą”. A może za dużo już słyszałem i potrzebuję mocniejszych wrażeń? Nie wiem, ale to i tak jedna z płyt roku, bo – choć można się spierać, zwłaszcza z takim muzycznym laikiem jak ja – Sonic Youth słabych rzeczy nie nagrywają. I od razu wyjaśnię – nie jest tak, że lubię tę płytę (bo jednak lubię, co by nie mówić) tylko ze względu na autorów. Sonic Youth po prostu u-do-wod-ni-li, że warto ich znać i że wstyd ich nie znać.

Zgodzicie się lub nie, baba Kim i dziadzia Thurston wraz z kolegami energią mogliby obdzielić znaczną część garażowego odrodzenia sprzed kilku lat. A jeśli nie energią, to riffami, bo te ciągle brzmią lepiej, niż u dwadzieścia – trzydzieści lat młodszych kolegów (przez których powstał obrazek, o którym mowa powyżej).

4 komentarze:

  1. 0.0 to 0, czyli, że dostali najgorszą ocenę z możliwych?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ostro. :D W pierwszym momencie pomyślałem, że na pitchforku 0.0 jest lepsze od 10.0, no ale coś mi nie pasowało. :P A czym sobie zasłużyli na taką słabą ocene?

    OdpowiedzUsuń
  3. Zawiedli akurat tego jednego recenzenta. Ale to i tak warty do odnotowania fakt, jakiś to dowód na to, że wywołują różne emocje.

    Bo każdy inny recenzokleta oceniłby wyżej, co jasne.

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.