czwartek, 1 października 2009

Hatifnats: Before It Is Too Late

Hatifnats to zespół, który od dawna wywołuje kontrowersje. Sporo osób uważa, że szum wokół bandu jest przesadzony i niepotrzebny, inni natomiast wychwalają warszawiaków pod niebiosa. Tak czy siak, obie grupy właśnie uzyskały szansę kolejnej polemiki, tym razem dotyczącej już rzeczy bardziej konkretnej, a więc debiutanckiego materiału.

Krążek zaczyna się od chłodnego Towards The Last Sunset. Utwór ten szybko powinien przekonać niezaznajomionych z twórczością warszawiaków, że nie jest to raczej skoczny i przebojowy zespół. 3 minuty chłodu raczej niż ciepła, co czyni openera Before It Is Too Late kandydatem na długie i szare wieczory późną jesienią. Zaczęło się nieźle.

Po tej dawce psychodelii następuje chwila przyspieszenia. World 2, dość dobrze znany uważnym obserwatorom sceny muzycznej, zwraca uwagę głównie na element wokalny, którym nie zostaliśmy uraczeni w pierwszym fragmencie płyty. Teraz słyszymy już Marcina Dydo, który może i brzmi jak Dydo, ale raczej Marcelina. Nie, żeby to było gorzej. Po prostu wiem, że połowa słuchaczy Hatifnats do końca życia nie uwierzy, że ten śpiew należy do mężyczny.

Tak czy inaczej, prawie pięć minut dobrej muzyki, gdzie robi się gęściej pod względem instrumentalnym i emocjonalnym, zostaje wkrótce zastąpione kolejnym utworem, które osoby zaznajomione z Hatifnats już znają. Horses From Shelville, bo o nim mowa, to element rozczarowujący. 3 i pół minuty nudy, rozczarowania i pokazywania, że się słucha zagranicznej muzyki i nawet się nią (mocno) inspiruje. Tak, to wtórność przeszkadza mi w trawieniu tego kawałka i nic na to nie poradzę.

Trochę lepiej jest już podczas Iris, gdzie poszczególne warstwy instrumentalne ładnie się na siebie nakładają, tworząc bogatą, gęstą i smutną kompozycję. Chwilę później, gdzieś w połowie utworu, następuje nagły wybuch i wszystko nagle zaczyna być ostrzejsze, drapieżniejsze, by potem stopniowo wygasać i na ostatnie sekudny powrócić do klimatu z początku.

Soil z kolei rozpoczyna się mocniej zaakcentowaną sekcją rytmiczną, a gitary przez pierwsze kilkanaście sekund nie mogą się zdecydować, co też chcą grać. Kiedy już się orinentują, wchodzi wokal i zaczyna się hatifnatsowanie. Potem jest coraz głośniej, a Dydo pozwala sobie nawet na krzyk. Perkusja zostaje uderzana mocniej, gitary także i wtedy właśnie następuje koniec. Słyszymy jeszcze sprzężenia gitar i utwór się kończy delikatnymi pozostałościami.

One natomiast przeradzają się w Matematix, który aż tak już nie hałasuje, ale jest za to bardziej tajemniczy, groźny, by nagle przejśc do poziomu akustyka i wokalisty, a następnie zamilknąć. Cisza ta zostaje potem przerywana innym motywem, który trwa już do końca ścieżki.

I się zaczyna. Piękna partia klawiszy, do której dołącza mozolna perkusja. Wkracza Dydo i robi się naprawdę wspaniale. Walking In The Dark jest bowiem doskonałą grą na nosie i uszach słuchacza. Klawisze doskonale wymieniają się z wokalem, co zespala się w jedną, cudowną piosenkę, chyba najlepszą na tymże książku. Kiedy wchodzą chórki, robi się już szczególnie bogato i pięknie. Tak właśnie chciałem, by brzmiało Hatifnats. Na to liczyłem, kiedy sięgałem po tę płytę.
The Lost Boys to już zupełnie inna bajka. Zaczyna się naprawdę ostro, co oczywiście potem nieco łagodnieje. Poza intrem nie jest już tak fajnie i zaskakująco, ale także nie ma na co narzekać. Jakieś elementy kombinowania słychać. Hypoxia powala bitem, bo do wokalu człowiek zdążył się już przyzwyczaić i jego wysoki poziom nie wywala szczęk na końcu płyty. Naprawdę warto zwrócić tu uwagę na gitary.

No i closer, utwór tytułowy. Najdłuższy na płycie, mógłby chyba stanowić jej streszczenie. Jest tu bowiem wszystko, czego doświadczyliśmy podczas słuchania poprzednich 9 kompozycji. Momenty grozy, ścian dźwiękowych, fragmenty szybkie i wolne. Świetne podsumowanie całości, które powoli wygasając nagle wyrywa słuchacza z zadumy i informuje, że to koniec pierwszej części przygód z Hatifnats.

Jeśli więc lubicie ściany dźwiękowe, wysokie męskie wokale na dobrym poziomie, nie razi Was za bardzo wtórność wobec twórczości zachodnich wykonawców i czujecie się na siłach, by przetrwać czasami mocno depresyjne fragmenty, zdobądźcie tę płytę.

A pisałem to wszystko skostniałymi z zimna palcami. Dlaczego o tym piszę? Bo to krążek kojarzący mi się z lodowatymi dłońmi. Lodowate dłonie grają na gitarze, lodowate dłonie wybijają rytm na perkusji, lodowate dłonie tykają klaiwszy a nawet śpiewają. Mimo że często przyspieszają i krzyczą, wciąż czuć, że to lodowate dłonie.

Porządne lodowate dłonie potrafią przekazać chłód poprzez kontakt z odbiorcą. Hafitnatsowi się to udaje.

2 komentarze:

  1. W pierwszej chwili sądziłem, że chodzi o najnowszy album U2, sądząc po okładce. Zdumiewające podobieństwo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Michał Pydo...
    nie żaden Marcin,
    nie Dudo!

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.