wtorek, 12 lipca 2011

John Maus: We Must Become the Pitiless Censors of Ourselves

OCENA: 7.5
Skończyło się pierwsze półrocze 2011 roku. Jak je oceniacie pod względem muzycznym? Macie już swoich faworytów do zwycięstwa w podsumowaniu rocznym? Toro y Moi, Gang Gang Dance, Bon Iver, czy może jeszcze ktoś inny? Oczywiście cała trójka jest bardzo mocna, ale sądzę, że w moim rankingu pokrzyżować im szyki może John Maus. Jego nowa płyta, obok Polish Rock jest przeze mnie najczęściej słuchaną w tym roku. A znam ją przecież dopiero gdzieś od miesiąca. Tak samo jak jej autora, który jest muzycznym znajomym Ariela Rosenberga i czasami to słychać. Co oczywiście nie jest żadnym zarzutem.

Płytę otwiera utwór Streetlight, w którym można dostrzec, że John Maus współtworzył na początku Haunted Graffiti Ariela Pinka. Nowy album tak samo jak Before Today nie jest już tak lo-fi, ale jednak wciąż pozostaje ten charakterystyczny wokal, który jakby z jednej strony jest wycofany, ale tak naprawdę otacza nas z każdej strony. Więc jeżeli śpiew robi tutaj za panierkę, to za smaczne nadzienie robi syntezatorowa melodia. Zapętlony motyw rozpoczynający płyty i towarzyszące nam przez cały utwór, po pewnym czasie zostaje urozmaicony kolejną ścieżką melodyczną, która płynie po osobnym torze. Niby oddzielnie, a znakomicie ze sobą współgrają. Następnie pojawia się wokal Mausa, który jak już pisałem, robi za tło, otoczkę, a może nawet zaginione echo. Na albumie pojawiają się jeszcze przynajmniej dwie piosenki, które przynoszą mi na myśl dokonania Ariela Rosenberga. Jest to And The Rain i króciutki The Crucifix. Oba utwory myślę, że spokojnie mogłyby się znaleźć na płycie Hauted Graffiti. Znowu ten zagubiony, trochę mało zrozumiały wokal oraz te chórki w pierwszym utworze. Najciekawszym momentem And The Rain są dźwięki z drugiej minuty, grane prawdopodobnie na organach, chociaż pewności nie mam. Zresztą to nie ostatni moment na płycie, gdy można je usłyszeć. Pojawiają się one jeszcze chociażby w Matter of Fact.

Pod numerem drugim kryje się Quantum Leap, który według mnie jest najlepszym utworem na płycie. Rozpoczynająca partia klawiszy, gwałtowna jak burza, po chwili zostaje zneutralizowana przez bas. Ten niczym latarnia morska, próbuje doprowadzić zaginiony statek do upragnionego brzegu. Na wzburzonym morzu jednak samo światło z lądu nie wystarcza. Zdarzają się tak gwałtowne i przerażające momenty jak te w okolicach drugiej minuty, które w przypadku tej piosenki zostają zaakcentowane gitarą. Na szczęście statek dopływa do brzegu, a jego ekipa, ugoszczona przez latarnika gorącą herbatą, może zrelaksować się przy And The Rain, o którym już pisałem. W czołówce również znajduje się Cop Killer. Nie będę już wymyślał historii o zabójcy policjanta, bo nie jestem tu od tego, ale myślę, że do jakieś ekranizacji, tak ostatnio w Polsce popularnych skandynawskich kryminałów, nadałby się idealnie. Jeżeli już mam coś wyróżniać to na pewno ten wirujący motyw w 50 sekundzie, który ponownie pojawia się minutę późnej. Ale nie ma co się rozdrabniać, bo tu najważniejszy jest ten mroczny klimat.

Hey Moon jest jedynym duetem na płycie. W sumie nic nadzwyczajnego, standard. Mężczyzna i kobieta, zapewne ckliwe słowa, a temu wszystkiemu towarzyszy fortepian i nienachalna perkusja. Potrzebne czy nie, nie mi decydować, jeden słuchacz polubi, drugi się wynudzi i już nie powróci. Ciekawiej się robi przy dwóch piosenkach, które najbardziej oddają klimat lat osiemdziesiątych. Pulsujący początek Keep Pushing On można potraktować za świetną rozgrzewkę przed Head for the Country, bo sam utwór w dalszej części trochę jednak rozczarowuje. Za to drugi kawałek, to już zabawa na całego. Ostatnio natrafiłem w telewizji na koncert z okazji 10-lecia powstania zespołu Kombi i właśnie Oni przychodzą mi teraz na myśl. Oczywiście John Maus śpiewa zupełnie inaczej niż Grzegorz Skawiński, ale Sławomira Łosowskiego, ze swoimi zmyślnymi instrumentami klawiszowymi widziałbym w tym utworze.

Zostały nam trzy piosenki do końca. Matter of Fact, czyli jedna z tych co posiada organy, może pochwalić się blachą falistą na samym początku utworu. Również tu występują fajne pulsujące momenty. We Can Break Through przenosi nas do klasztoru i możemy usłyszeć mnisze śpiewy na dwa głosy. W drugiej części pojawia się cały chór, który śpiewa w oddalonej i niezlokalizowanej przez nas komnacie. Na sam koniec została wisienka na tym przepysznym torcie, czyli Believer. Singiel, a zarazem utwór zamykający, wita nas grubym basem i cienkim synthowym motywem. Mimo początkowego kopa, który mógłby świadczyć, że równie dobrze ta piosenka mogłaby otwierać tę płytę, druga cześć wyraźnie wskazuje, że nadszedł czas pożegnań.

Twórca świetnie przyjętego Love is Real, powrócił z albumem który trzyma poziom poprzednika. Obecnie podoba mi się nawet bardziej od płyty z 2007 roku. Chociaż może to jedynie kwestia ilości przesłuchań i w końcu Love is Real dopnie swego i uznam ją za tę lepszą. We Must Become... z pewnością nie jest wakacyjną płytą i nie jest to raczej odpowiedni dla niej okres. Ale zważając na to, że lipiec słońcem nas nie rozpieszcza, to i teraz znajdą się dni w ciągu których można się w niej nasłuchiwać. Jednak oczywistym jest, że naturalnym środowiskiem będzie dla niej jesień i to wtedy wyjdą na jaw wszystkie jej największe atuty.

1 komentarz:

  1. Streetlight, Quantum Leap i Believer według mnie kradną cały szoł, ale możliwe że jeszcze nie osłuchałem się w pełni z tą płytą.

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.