wtorek, 21 lipca 2009

Phoenix: Wolfgang Amadeus Phoenix

Do słuchania albumu przystąpiłem po żmudnym ustawianiu tytułów utworów po swojemu. W wersji, którą posiadałem, utworów było dziewięć (zamiast dziesięciu), a utwór instrumentalny był najmniej instrumentalnym w zestawie. Nie szkodzi, nie zrażam się, daję wam drugą szansę, tylko wstrząśnijcie moim Winampem.

Ale wcześniej pytanie. Czy takie imprezy, gdzie Phoeniksy albo Managementy służą jako tło, istnieją? Recenzenci próbują mi wmówić, że tak, a ja nadal uważam, że takie dyskoteki są jedynie wytworami ich wybujałej wyobraźni. Nasunęła mi się ta kwestia, bo jak słucham tego Wolfganga Amadeusza, to reprezentuje on wysoki poziom muzyczny, więc zaspokajałby głód narzekających na – jakże często słyszy się ten wyraz – dudnienie.
Ja jestem wiejski chłopak i z takim przyjęciem nigdy się nie spotkałem, ale wyobraźmy sobie, że taką balangą jest ta płyta.

I zagadnienie – co to za biba, na której najlepsze piosenki puszczane są na początku? Najlepsze, haha, ale nie do tańca. Lisztomania to tylko lekkie drgawki i tupanie. W rytmie drugiej połowy 1901 można poskakać, ale w czasie zwrotek to ja pójdę grać w badmintona. Przy pierwszej części Rome wszycy wychodzą kupić sobie po batoniku, zniechęceni tym, że ruszać się do tego nie da wcale. Z kolejnymi dwoma piosenkami sprawa ma się tak samo – ładne są, obie, ale na pląsy się nie wybieram, zajmuję parapet. Przy Armistice prędzej wyszedłby przytulaniec, niż szaleńcze skoki. W międzyczasie pojawia się upragniony instrumental, śliczny, ale nijak niekojarzący się z potupankami. Gdzie ta zabawa?

Wolfgang Amadeus Phoenix to zbiór bardzo ładnych melodyjek, niektóre są nawet przepiękne, ot co. Ale prędzej bym ziemniaki przy tym obierał, niż tańczył. Może inaczej: tak powinien wyglądać pop rock i świat byłby piękny, gdyby wyglądał, bo te piosenki są smaczne, ale to nie jest coś poruszającego do tańca.

Poza tym, Screenagers tę płytę ocenił na 8/10, a zeszłoroczne Late of the Pier – 6/10. Bardzo wyszukane poczucie humoru, nie ma co. W kategorii „bardzo dobra muzyka, która przypomina taką, przy której można tańczyć, a do tańczenia nadająca się jako tako” (pozwalam stworzyć akronim i tagować zespoły na Last.fm) Phoenix wydaje mi się być takim słabszym LOTP-em. Trochę bardziej wakacyjnym i „na czasie”, ale mniej pomysłowym i bardziej... sztywnym. Słabszym, no. Ja zamiast ósemki postawiłbym mocne sześć, za dwie pierwsze piosenki, które miażdżą. A jeśli LOTP to szóstka, to Phoenix jest czwórką i połówką. Kurtyna.

PS. Tytuł albumu zasługuje na osobną recenzję, już nie mogę się doczekać następnych dzieł zespołu: Phoenix van Beethoven i Phoenix Haydn.

5 komentarzy:

  1. A ktoś powiedział, że ta płyta ma być do tańczenia? Nigdy nie czytałem żadnych recenzji tej płyty, ani wypowiedzi muzyków, ale gdy jeh słuchałem, to nie odbierałem tego jako płytę do tańczenia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja – kierowany sugestiami ludzi, którzy już przesłuchali – starałem się odebrać, ale nie potrafiłem. Nie szkodzi, bo jako płyta do słuchania wypada całkiem nieźle.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dla mnie te płyty indie-dance zawsze są naciągane. Przynajmniej w wersjach studyjnych, może akurat na koncertach na prawdę się przy tym fajnie tańczy.

    OdpowiedzUsuń
  4. och, dlaczego tak niemiło? ;) ja właśnie sądzę, że muzyka zespołu phoenix nie jest do tańczenia - jest do słuchania :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Oj tam niemiło. Trzeba przyznać, że rok temu byłem bardzo marniutkim recenzentem, ale tak w lipcu 2009, jak i teraz – ten album to ciągle mocne sześć ew. słabe siedem (gdzie już pięć to albumy okej).

    OdpowiedzUsuń

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.