niedziela, 27 lutego 2011

10 najlepszych płyt 2010: świat


To już ostatnia część podsumowania roku 2010, co pewnie cieszy was tak samo jak nas, a nas cieszy bardzo, bo oznacza to, że będziemy mogli powrócić do regularnych recenzji, Odkopanych, Single Playerów może nawet, a także kilku innych rzeczy, na które bardziej niż wy czekamy chyba my sami. To co, za rok w tym samym miejscu? [Piąty Bitels]



Honorable mention:

The Ex
Catch My Shoe
nominował: dzieciak




Zawsze miałem sentyment do szczerej i prostej muzyki. Prostej, nie prostackiej. Dzięki temu, że punk to zazwyczaj muzyka bardzo prosta, do tworzenia której nie trzeba wielkich umiejętności, zawiera ogromny ładunek emocjonalny. Catch My Shoe jest punkiem. A The Ex nie potrzebują Steva Albiniego do tego by stworzyć dzieło nieszablonowe i bardzo interesujące, ale jak to za Stevem – nie zaszkodził. Słychać surowe metaliczne brzmienie gitar, które jest tak typowe dla producenta oraz dla samej kapeli. Mamy tu mnóstwo transowych, jednostajnych powtarzalnych motywów, które się rozpędzają, walą na oślep przed siebie, by pod koniec z hukiem dać ujście zgromadzonej energii. The Ex ciągle eksperymentują światowym folklorem, obcymi językami oraz egzotycznymi dla punku instrumentami. Takiej szczerej i bezpretensjonalnej muzyki jest coraz mniej, a szkoda.


Class Actress
Journal of Ardency
nominował: Piąty Bitels




Jest popyt na synth-popy. Seniorita wokalistka w rozedrganych gdzieniegdzie słodko-kwaśnych klawiszach penetruje historię disco i co jakiś czas znajduje zagubione puzzle Ray Guns Are Not Just the Future. Szał ciał. Na długogrającym, przy formie z Journala, może być płyta roku, a nawet szczerze się oburzę, jeśli tak się nie stanie (Careful What You Say!).

Szymkowi z kolei przybijam piątkę jak stąd do Szczecina za sposób, w jaki wykorzystał rubrykę z miejscami honorowymi (że też ja na to nie wpadłem).


Pavement
Quarantine the Past
nominował: SimonS




Nareszcie nastał ten moment, gdy honorable mention nie jest dla mnie jedynie dodatkowym obowiązkiem,  a faktycznie daje mi szansę wyróżnienia czegoś, czego bardzo mi brakuje w naszym podsumowaniu. Z wiadomych powodów Quarantine the Past nie mogło się znaleźć na mojej liście najlepszych płyt 2010 roku, a prawda jest taka, że to ta płyta jest dla mnie tą najlepszą. Nie chodzi tu nawet o sam materiał, który znalazł się na tej kompilacji (a przecież większość piosenek jest genialnych!), a fakt, że dzięki niej mogłem poznać takie płyty jak Slanted and Enchanted czy Crooked Rain, Crooked Rain. Jest to znakomita wizytówka wspaniałego zespołu, który z powodu wieloletniego milczenia trochę się zakurzył, a w czasach swojej świetności w takich krajach jak Polska został poznany przez niewielu. Dzięki Quarantine the Past i występowi na Open'erze zespół zyskał bardzo wielką grupę fanów w Polsce, a młodsi słuchacze zazdroszczą tym starszym, że żyli w czasach, gdy ukazywały się takie płyty jak Crooked Rain, Crooked Rain. Tylko prawda jest taka, że w 1994 roku nie było internetu, a polskie media nie wspominały o takich zespołach jak Pavement. Dlatego teraz wspólnie, między pokoleniami, poznajemy wspaniałe amerykańskie zespoły z lat dziewięćdziesiątych i  mamy z tego wielką frajdę.



 Meg
Maverick
nominował: Yeti




Europy i USA nie stać na dobry komerszjal pop, toteż oczy spragnionych kierują się ku krajowi kwitnącej plazmy, szkła, wiśni i popu właśnie. Japonia, bo o niej mowa, zaczyna swą kampanię wojenną ku podbojowi redakcyjnych list. Że orientalizm? A gdzie tam, bo - choć takie Story to mieszanina wersów japońskich z angielskimi, a fantastyczne bity Nakaty momentami wręcz pachną japońskimi grami na symulatory - mamy tu dokładnie to, czego może oczekiwać słuchacz amerykański, brytyjski, francuski, niemiecki i polski, o ile tylko chodzi mu o świetny pop. Melodie i pomysły producenckie niszczą całą konkurencję, zaś takie Gray wygrywa korespondencyjny pojedynek z Uffie o miano królowej autotune'a 2010. Jeśli jeszcze Was nie przekonałem, to ja nie wiem, co może. Dobre samochody mają Japończycy. I metro. I POP.


Top 10:

10
Uffie
Sex Dreams And Denim Jeans
recenzja [Yeti]



W naszym podsumowaniu trwała wewnętrzna rywalizacja pomiędzy Uffie a Meg i dwukrotnie wygrała ta pierwsza. Dzięki uprzejmości Yetiego Japonka dwa razy została obdarowana dziką kartą i może się cieszyć udziałem w podsumowaniu roku wg Uchem w Nutę. Mnie Meg zapewne nie polubi, bo nie nominowałem jej ani razu, a Uffie zawsze dawałem wysoką pozycję. Dlatego teraz chciałbym się wytłumaczyć. Bo z tego co wiem, to Japonka jest bardziej true, a Amerykanka dzięki dzieciństwu spędzonemu w Hongkongu jedynie zasłyszała trochę azjatyckiego popu i teraz często można u niej usłyszeć te inspiracje. Powód, dzięki któremu wyżej cenię Annę-Katarzynę jest jeden. Mam uczulenie na całą japońską kulturę i mimo, że podkłady u Meg mi się podobają, to niezmiernie drażni mnie jej akcent. Przepraszam, to jest silniejsze ode mnie. [SimonS]



09
Pantha du Prince
Black Noise




Przyznaję, że house to gatunek, który ciężko tak naprawdę uznać za przebojowy. W większości to muzyka tła, coś co nie przeszkadza w normalnym codziennym funkcjonowaniu. Black Noise pomimo tego, że czerpie z tradycji house pełnymi garściami, wyłania się z tła i oferuje nam więcej niźli nieinwazyjne dźwięki. Niemiecki producent używając nieoczywistych niekiedy środków powoduje – paradoksalnie – chęć zatrzymania się. Do zdecydowanych plusów należy zaliczyć udział Panda Bear (ten z Animal Collective, jakby co) w „Stick To My Side” oraz inne jaśniejące punkty – „Behind The Stars” z mega wciągającym basowym podkładem, „Bohemian Forest” z feerią dzwonków, ksylofonów i Bóg wie czego jeszcze; „Lay In Shimmer” świetnie wprowadza w nastrój. W ogóle cała płyta jest niezwykle równa i ciekawa, melodyjna – najlepiej świadczy o tym fakt, że kilka utworów chodziło za mną przez calutki styczeń. [dzieciak]




08
Lone
Emerald Fantasy Tracks




Paradoksalnie: wszystko, co jest na tej płycie, już słyszałem, nie słyszałem za to takiej płyty. Co po raz kolejny nie mówi o minionym roku nic dobrego, najlepszy wydany w nim album (dla mnie: Emerald Fantasy Tracks) naprawdę nie odkrywa Ameryki, z tym, że – co tylko podkreśla, „czym on jest” – nie musi. Na Orbitalu 2 są wypełniacze, nawet na Geogaddi marnują się sekundy (chociaż ten przykład akurat wymusiłem Magic Window) – elektronika nie jest nietykalna. A Emerald jest tak poprawne, że kuloodporne, i nie mówię tu o jakichś robotycznych, zegarkowych klik-pstryknięciach, bo to zupełnie nie to, a o wysokościach, na których nie latają ptaki. Nie wiem, ile jest „intelligent”, ile „dance”, a ile „music” w intelligent dance music. Nie wiem nawet, czy jest w moim domu miejsce na house. Wiem, że Emerald Fantasy Tracks w ubiegłym roku odstawiło nawet Causers of This, a ja lubię Causers of This (każdy lubi Causers of This). [Piąty Bitels]


07
Star Slinger
Volume 1
recenzja [Piąty Bitels]



„Truly amazing piece of work”, „brilliant, and so easy to listen to”, „excellent work with samples”, „has to be the best instrumental hip hop album there is” – to tylko niektóre z opinii na Rate Your Music dotyczące Donuts J Dilli. Na ten moment, opinii o Volume 1 nie ma tam wcale, co nie cieszy mnie, pewnie samego Stara, ale i nie cieszyłoby Dilli, gdyby żył, bo wyobrażam go sobie w tym momencie jako jedną z tych osób, którym płyta ta podoba się nawet bardziej niż mnie. A mnie podoba się bardzo. [Piąty Bitels]



06
Wavves
King of the Beach
recenzja [SimonS]



Pierwszą płytą zdobywasz fanów, drugą musisz potwierdzić swoją pozycję, a trzecią pokazać, że wciąż masz pomysł na siebie. Wavves pierwszą płytą mało kogo zachwycili, drugą udowodnili, że wciąż nikogo nie zachwycają, a na trzeciej zabrzmieli tak, jak powinni na debiucie. No cóż, czasem zdarzają się falstarty, a dzięki King of the Beach możemy zapomnieć o złych początkach i na następce tej płyty czekać, jakby to była dopiero ich druga płyta. Mam nadzieję, że uda im się potwierdzić swoją pozycję, że znowu będzie tak wakacyjnie i że będzie okazja do zobaczenia ich na żywo. [SimonS]


05
Rangers
Suburban Tours
recenzja [Yeti]



Rangers to najtrudniejsza do opisania płyta w tym zestawieniu. Wybaczcie więc analogię kulinarną, która będzie nam towarzyszyć przez najbliższych kilka chwil, ale nie mogę się powstrzymać. Otóż: Suburban Tours przypomina, poprzez ilość motywów i motywików, jakie się tu przeplatają, bigos lub "zupę z wszystkiego, co masz w lodówce i okolicach", zaś ich powtarzalność przywołuje żmudny proces mieszania w trakcie gotowania. I tu właśnie - na wysokości "żmudny" - kończy się analogia, gdyż gość dokonuje tu rzeczy w jakiejś mierze niezwykłej - zapętlając w kółko to samo osiąga efekt pasjonującej niewiedzy słuchacza, co wydarzy się dalej. Utwory płyną, przemijają, wskazówki zegara zmieniają swe położenie - a "osoba płyty słuchająca" tkwi gdzieś w innej przestrzeni, świecie zbudowanym za pomocą dźwięków. Sam autor twierdzi, że krążek inspirowany jest przedmieściami w stanie Teksas. Hm. Jeśli wygląda to tak, jak brzmi, to warto dodać sobie te przedmieścia do listy ewentualnych podróży po świecie. [Yeti]


04
Violens
Amoral
recenzja [SimonS]



Nie będę się bawił w nazwy i odniesienia, bo w muzyce, jak wiadomo, liczy się melodia - tak Violens mają na drugie. i, na szczęście, wreszcie oddali swym słuchaczom album długogrający, co powitano gromkim wow. Kiedy jednak odpalono pierwsze wymiatacze z Amoral (a Amoral wymiata przecież od openera) "wow" urosło do - przynajmniej - "WOOOOW", o ile ktoś w ogóle był w stanie coś takiego uczynić i nie zbierał jeszcze szczęki z podłogi. A nie było to, bynajmniej, zadaniem łatwym, bowiem sekcja rytmiczna przyjemnie tu kopie, szarpie, galopuje, skacze i jak to jeszcze chcecie. Jeśli więc nie ogłuchniecie od perkusji zapuszczonej na maksymalnej głośności, oczywiście przez słuchawki (nie polecam - miłościwa Unia zabrania Ci uszkadzać własny słuch), to doceńcie też, wcale nieczęsty w środowiskach rockowych, pięknie skrojony wokal. A potem to olejcie i sobie uświadomcie "Jezu, jakie tu są melodie" i znowu szukajcie zębów na dywanie. Boże, czemu ja nie gram w Violens?  [Yeti]


03
Tame Impala
Innerspeaker
recenzja [Piąty Bitels]



Nie wiem czy jest w tym roku coś, co bardziej wryło mi się w głowę niż bas otwierający Innerspeaker. Szczerze , to mógłby nim być refren openera It Is Not Meant To Be. A już na pewno nie ma żadnej innej płyty, której słuchałem chętniej w tym roku. Wprost z gorących, ziejących pustynną pustką Antypodów dostaliśmy nieco duszny i, co jest paradoksem, orzeźwiający kawał dobrego rockowego grania, którego źródeł należałoby  szukać gdzieś w latach siedemdziesiątych. Bez dłużyzn czy rockowego nadęcia. Album jest niezwykle zwarty kompozycyjnie, poszczególne utwory wydają się być przemyślane. Bardzo podoba mi się sposób w jaki „rozwija się akcja” w poszczególnych kawałkach – w Alter Ego na przykład. Uwielbiam singlowy Solitude Is Bliss, schizujące Runaway Houses, City, Clouds i całą tą płytę ze wszystkim. A jeśli ktoś mi wspomina, że to brzmi jak Dungen, to ja odpowiadam: Gdyby Dungen nagrali taką płytę, to byłaby to ich najlepsza płyta. [dzieciak]


02
Ariel Pink’s Haunted Graffiti
Before Today
recenzja [Yeti]



Ariel to pedał, Ariel się sprzedał. Rosenberg oddał duszę diabłu, wydał płytę w normalnej wytwórni, materiał zarejestrował w studiu (a nie w sypialni), perkusję ponoć nagrał na perkusji (a nie kłapiąc pachą lub paszczą), wybrał najbardziej normalne piosenki z repertuaru. Oburzeni wychodzą jeszcze przed pierwszą nutą. NIE TYLKO NIE KUPIMY, ALE NAWET NIE ŚCIĄGNIEMY - brzmią tru-niezal-indie-dzieci. Tymczasem ja jestem ponad to, wychodzę, zapuszczam takie sobie Before Today ciągle, podczas rozmowy potrafię wyskoczyć z debilnym (przynajmniej w moim wykonaniu) da-da-da-daaa TFT TFT TFT da-da-da-daaa (imitacja wstępu Round and Round) wśród ludzi Pinka nieznających i wychodzę na niezłego pokurwa. Wszystko to nieważne, bo haters gonna hate i nie mam nic przeciwko, by wszyscy się sprzedawali tak fajnie. Chorób wenerycznych na Before Today nie stwierdziłem, podpisano: lekarz prowadzący, [Yeti]


01
Toro y Moi
Causers of This
recenzja [Yeti]



Trend dominujący: chillwave. Diagnoza: nuda. Serio - nie podzielam podjarki tą stylistyką; większość rzekomych dzieł jawi mi się jako zawodzenie do wątpliwej jakości bitów. Z Toro jest inaczej, bo Chaz Bundick to nie jest byle ziom wyjący do komputera. To jest wyjący mistrz. W swym - krótkim przecież - pierwszym longpleju osiąga zdumiewającą zdolność upychania wielkiej ilości pomysłów wielkiej jakości w małej przestrzeni czasowej. Natchniona, pulsująca Blessa, jeden z najlepszych openerów w historii muzyki popularnej w ogóle i jej kontynuacja Minors. Świetne Imprint After to wciąż tylko wstęp do znakomitego Lissoms - jednego z najbardziej niedocenianych kawałków w dość znacznym już przecież dorobku Chaza. Szarpane "you - look - sooo goood" jako intro do Fax Shadow, gdzie wszystko dzieje się w obrębie bitu wyraźnie kontrastującym z dość jednostajnym (jak na standardy tej płyty, oczywiście) wokalem. Thanks Vision (przy okazji: pierwsze sekundy jakby żywcem wycięte z dorobku Esmi) - jako najbardziej poruszająca część płyty, podbijana nieco przez Freak Love chwilę później. Talamak - utwór, o którym pisano już wszędzie i wszystko, więc może nie powtarzajmy. Masywne pod względem jakości You Hid nie pozostawia najmniejszej wątpliwości, kto króluje w 2010 (przypominam: premiera była w lutym!). I kiedy ta ciężka i raczej smutna muzyka wydaje się zdominować nasze dusze / serca / whatever, wchodzi radosne, optymistyczne Low Shoulder, klimatem przywołującym słońce przedzierające się przez chmury i przebiśniegi przez śnieg (heh) jednocześnie. Closer będący jednocześnie utworem tytułowym eksponuje wyjątkowo sekcję rytmiczną, kończąc arcydzieło "w sposób niezapomniany". No. Wymieniłem wszystkie najlepsze tracki z tej płyty, czas więc na wady. Wadę. Cholernie to krótkie. [Yeti]

2 komentarze:

Redakcja apeluje: nie gryź, a jeśli już musisz, to inteligentnie. Zastrzegamy sobie prawo do wycięcia Twojego komentarza, szczególnie jeśli będzie zawierał bluzgi. Prosimy, nie pisz jako Anonimowy, jakoś się podpisz. Miłego dnia.